Może to są więzi, które nigdy nie ulegną zerwaniu? /Refleksja matki adopcyjnej/

Poniższy tekst pierwotnie ukazał się we wstępie do polskiego wydania książki włoskiego psychoterapeuty Antonio D’Andrea noszącej tytuł: „Czas oczekiwania. Jak przeżywają oczekiwanie na adopcję: dziecko, para małżeńska, profesjonaliści”. *
Jest to refleksja mamy adopcyjnej, jej spojrzenie z perspektywy wielu lat po adopcji, gdy dzieci już dorosły.

Tekst ten, zamieszczony w drugim polskim wydaniu książki, bezpośrednio poprzedzał opowiadanie „Martyna i Konstruktor Mostów”, które stanowi pierwszą, beletrystyczną część pięknej książki Antonio D’Andrea, przeznaczonej zarówno dla rodziców adopcyjnych, kandydatów na rodziny adopcyjne jak i dla profesjonalistów.
Książkę wydała poznańska Fundacja Przyjaciele Martynki.

We wprowadzeniu do swego Opowiadania o Martynce Antonio  D’Andrea  porównuje jego treść do listu. Listu, który kieruje dziecko oczekujące na adopcję, do swoich przyszłych, nieznanych mu jeszcze rodziców.

Czytając opowiadanie wracałam myślą do czasu kiedy do nas, jako do rodziców adopcyjnych, przybyli: dziewczynka, dokładnie w wieku Martynki i jej o dwa lata młodszy braciszek.

Od tego dnia minęło wiele lat… 

Była wiosna, dzieci były kolorowo ubrane, hasały po ogrodzie… Wszyscy patrzyliśmy na zdrowe, ładne i wesoło bawiące się  dzieci. 

Teraz, będąc bogatsza o wiele lat wspólnych doświadczeń i zdobytą wiedzę, pytam siebie: jak to możliwe, że widząc wtedy śmiejące się buzie dzieci nie dostrzegałam w ich oczach bezbrzeżnego smutku?

I dzisiaj – podobnie jak robi to Antonio w swym metaforycznym opowiadaniu – wspólnie z córką próbujemy odtworzyć jej ówczesne pytania, wątpliwości, myśli, lęki i oczekiwania.

Jak potoczyłoby się życie naszej rodziny gdyby „list” Martynki dotarł do nas na początku naszej drogi?

W zamyśle autora: … list skierowany jest również do wszystkich tych osób (sędziów, pracowników społecznych, psychologów itd.), które włączone są w realizację zarówno potrzeb dziecka dotyczących posiadania rodziców, jak również potrzeb pary małżeńskiej dotyczących adopcji i wychowania dziecka…

Fikcyjnej Martynce w tworzeniu tego listu pomaga Konstruktor Mostów. Bo według Antonio D’Andrea adopcja to most pomiędzy tym co biologiczne, a tym co emocjonalne; pomiędzy biologicznymi rodzicami a matką i ojcem od serca…

W liście próbują oboje, Konstruktor i Martynka, wspólnie ukazać – co, po przeżytych doświadczeniach i oczekiwaniu na bycie zaadoptowanym, może odczuwać dziecko i co może wnosić do przyszłej relacji z nowymi rodzicami.

Czy nasze dzieci miały swego „konstruktora mostów”? 
W pewnym sensie byłam nim ja, przynajmniej od któregoś momentu…  Ale przecież my jako nowi rodzice sami tak bardzo potrzebowaliśmy „konstruktora mostów”!

Most, który łączy dwie przestrzenie – przestrzeń adopcyjnych rodziców z przestrzenią dziecka – aby mógł być stabilny i bezpieczny musi też łączyć dwa czasy: historię dziecka sprzed adopcji, wszystkie jego doświadczenia z rodziny biologicznej, a także placówek lub rodzin zastępczych –  z nową, właśnie rozpoczynającą się historią wspólną.

Bardzo dobrze oddaje to motto książki:

„Uzyskanie nowej tożsamości nie oznacza zdradzenia poprzedniej, lecz wzbogacenie własnej osoby o nowe doświadczenia” 

Teraz z racji swej pracy znam wiele rodzin: adopcyjnych a także tych, które w jakiś sposób tracą swe biologiczne dzieci. W świetle Opowiadania o Martynce, które jest poetycką syntezą, porównuję sytuację tych rodzin z ówczesną sytuacją naszą i naszych dzieci.

Nasi nie zostali „porzuceni”, zresztą nie myślę w ten sposób o dzieciach, które znalazły się poza swą biologiczną rodziną. Nasze dzieci na pewno czuły się opuszczone, jak wszyscy którzy z rozmaitych powodów tracą najważniejsze osoby w swoim życiu.

Córka zachowała wspomnienia domu rodzinnego i bliskich, syn był zbyt mały, żeby pamiętać to świadomie. Dzięki pamięci córki oraz temu, że rozmawiałam z nią od samego początku o ich biologicznej rodzinie a także dzięki temu, że utrzymywaliśmy cały czas kontakt z ich wychowawczynią i jej rodziną (w czasie rocznego pobytu w domu dziecka nawiązały się między nimi serdeczne więzi) – dzieci nie były aż tak bardzo anonimowe i luka czy tzw. dziura genealogiczna nie była aż tak dojmująca.

W jakiejś mierze dla naszych dzieci „konstruktorką mostów” była ta wychowawczyni.

Opowiedziała mi wszystko co wiedziała o rodzinie biologicznej, zaś naszą córkę do adopcji przygotowała dając jej wybór:  jeśli chce może pozostać u nich do pełnoletniości, ale będzie wtedy rozdzielona z młodszym bratem (dom dziecka był koedukacyjny tylko dla dzieci w wieku przedszkolnym, potem już tylko żeński).
Sześcioletnia dziewczynka wybrała wtedy drogę w nieznane. Najwidoczniej darzyła swą opiekunkę zaufaniem i – mając  z nią więź – uwierzyła jej, że tak będzie lepiej. Zanim taką decyzję podjęła dzieci przebywały z nami zaledwie przez jedną godzinę.  A gdy po upływie dwóch tygodni przyjechaliśmy po nie, wsiadły ufnie do samochodu, ledwie obejrzały się by pomachać zakonnicom, które żegnały je ze łzami w oczach.

Co jeszcze pomaga w przerzuceniu MOSTU?

W opowiadaniu D’Andrea zaakcentowane jest bardzo silnie, że dziecko idące do adopcji, które zwykle traci wszystko –  ma jednak ze sobą dwa skarby: CIAŁO I IMIĘ.

Jeden z tych skarbów chcieliśmy naszym dzieciom „skraść” – w najlepszej wierze, a przynajmniej tak nam się wtedy wydawało… Próbowaliśmy zmienić im imiona… Teraz pomysł ten wydaje nam się zupełnie nie z tej ziemi. Kochamy ich imiona tak jak kochamy ich samych.

Co wtedy nami kierowało?  Świadomie potrafię wymienić trzy przesłanki:
– Imiona nam się nie podobały (teraz uważamy je za piękne i ciekawe).
– Chcieliśmy im dać coś od siebie – zaznaczyć przyjęcie do rodziny, wybrać patronów.
– Z powodu niepewności co do sytuacji w rodzinie biologicznej – chcieliśmy zabezpieczyć  dzieci przed ewentualnym rozpoznaniem.

Dzieci nasze na szczęście miały siebie nawzajem i imion sobie zmienić nie pozwoliły.

Zmieniliśmy im jednak drugie imiona, które ostatecznie nie stały się w żaden sposób ważne ani dla nich ani dla nas. Mnie osobiście, poniekąd, nawet żal teraz tych prawdziwych, drugich imion.

Imię to symbol religijny i kulturowy oraz znak przynależności. Jest jakimś śladem dawnych wyborów świadomych i nieświadomych, wciąż żywym głosem z przeszłości.  

Antonio pisze: „Imię, jakie nadaje się dziecku, jest bardzo ważne – poprzez imię można mu przekazać pragnienie, obietnicę, życzenie. Imię może kogoś przypominać noszącej je osobie. Nawet jeśli ona nigdy tego nie odkryje”.

Bohaterka opowiadania jest dzieckiem, które wcześnie straciło z oczu swą biologiczną rodzinę. Nie pamięta świadomie swego domu ani bliskich. Pytania Martynki: „Kiedy byłam jeszcze z rodzicami, kto nosił moje imię? Albo…  nikt nie miał tak na imię? Może to imię komuś się podobało… Może mu coś przypominało, kto wie?” trafnie oddają zamęt i pustkę jaką może odczuwać w takiej sytuacji dziecko.

Nasze dzieci wiedziały, że mają rodzeństwo, córka pamiętała dom i bliskich, którzy wołali ją po imieniu. Tym bardziej więc zmiana imienia byłaby kolejną, wyraźnie odczuwaną stratą.

Drugi skarb, który wymienia Konstruktor Mostów w rozmowie z Martynką to CIAŁO.

Jednak, choć ciało nosi w sobie pamięć wszystkich doświadczeń zarówno jednostki jak i pamięć genetyczną pokoleń, na pierwszy rzut oka bardzo zmienia się w czasie;  dziecko rośnie i po paru latach trudno wręcz rozpoznać je jako tę samą osobę.

Dla naszej córki brak jakichkolwiek zdjęć dokumentujących jej życie i właśnie wygląd zewnętrzny sprzed pobytu w domu dziecka był bardzo trudny, nie potrafiła się z tym pogodzić. Nurtowało ją np. jak wyglądała jako niemowlę.

Pamiętam jak kiedyś po powrocie ze szkoły (gimnazjum) opowiedziała mi o ćwiczeniu, w którym potrzebne były zdjęcia z najwcześniejszego dzieciństwa. Ona oczywiście tych zdjęć nie przyniosła. Na pytanie nauczycielki  „dlaczego?”  – odpowiedziała, że jest adoptowana. Reakcja nauczycielki była typowa – jak wszystkich urzędników, lekarzy, nauczycieli, którym w różnych okolicznościach podawaliśmy taką informację: „OK, w porządku…”  i ani słowa więcej. Tak jakby właśnie dowiedziała się o czymś dziwnym, może złym, wstydliwym…  i obawiała się ruszyć teraz tę „bombę zegarową” by nie wybuchła.

Gdyby osoby pracujące z dziećmi były zaznajomione ze specyfiką adopcyjną, nauczycielka mogłaby np. zaproponować w tej sytuacji:  „A może spróbujesz w takim razie narysować siebie z tego okresu? Albo opisać jakieś swoje wspomnienie lub przedstawić je w sposób symboliczny?” 
A tak, bez logicznego uzasadnienia, córka została pozbawiona udziału w ćwiczeniu, które zapewne miało na celu przedstawienie wagi ciągłości historii jednostki i historii narodu (była to lekcja historii).

Podobnie postąpił lekarz, gdy zapytał o alergię w rodzinie i dowiedział się ode mnie, że dziecko jest adoptowane: zamilkł z zażenowaniem. A przecież mógłby,  w naturalny sposób, zapytać  np. w jakim wieku było wtedy dziecko, czy ma rodzeństwo, czy wiemy coś o jakichś ważnych z punktu medycznego okolicznościach itd. Dziecko nie odbierałoby wtedy sygnałów, że cała jego przeszłość  przedadopcyjna  jest wstydliwa czy nieważna.

Teraz zdaję sobie sprawę, że dla córki przykry czy niepokojący był nie tylko brak własnych zdjęć z wczesnego dzieciństwa (co sygnalizowała prawie od samego początku) ale także zacieranie się w jej pamięci obrazu bliskich. Słabo pamiętała wygląd swojej dużo starszej siostry, starszego brata a także obojga rodziców, którzy odwiedzali ich w domu dziecka. Miała coraz bardziej mglisty obraz domu, niektórych wydarzeń, wspólnych spacerów z mamą nad jakąś wodę. Pamiętała też, że w domu był jeszcze ktoś – kuzyn czy wujek. Wspominała pobyt u cioci, u której jakiś czas przebywała ze swoim braciszkiem. A przede wszystkim mówiła, że pamięta kochające oczy matki…

Teoretycznie mogliśmy uzyskać zdjęcie z rodzicami i bratem. Ostatnie ich wspólne zdjęcie z dziećmi – na miesiąc przed definitywnym rozstaniem. Było to zdjęcie zrobione na chrzcinach naszych dzieci. Zanim znaleziono nas jako potencjalnych rodziców adopcyjnych – siostry zakonne, które prowadziły dom dziecka zdecydowały, że dzieci zostaną u nich ochrzczone. Zostali zaproszeni rodzice a także brat (podobno siostra była wtedy za granicą). Wszystkie zdjęcia z tej uroczystości, także z chrzestnymi  (którymi byli pracownicy domu dziecka) ofiarowano nam gdy zabieraliśmy dzieci do nas – wszystkie  zdjęcia oprócz tego jednego, na którym byli rodzice i brat. Opiekunka pokazała mi je, lecz zgodnie z obowiązującą w tych czasach tendencją powiedziała, że tego zdjęcia mi nie da.
Uszanowałam to wtedy, choć nie czułam się z tym dobrze…

W czasie tych kilkunastu lat całkowitego odcięcia od rodziny biologicznej naszych dzieci dotarło do nas pojedyncze echo czy sygnał z tamtej strony. Dawna opiekunka, zakonnica z domu dziecka (ta właśnie, z którą kontakt – już coraz luźniejszy ale wciąż – utrzymywaliśmy) zadzwoniła któregoś dnia pytając co słychać. Jak się okazało telefonowała do niej matka biologiczna naszych dzieci. Podano w telewizji wiadomość o tragicznym wypadku, w którym zginęła dziewczynka w wieku jej odebranej córeczki i o tym samym imieniu…  Matka nie chciała wiedzieć nic więcej tylko to czy jej dziecko żyje.
Mojej córce opowiedziałam o tym telefonie dopiero gdy miała siedemnaście lat…

Potem przekonaliśmy się też dobitnie i wyraziście, że dzieci adoptowane mają, oprócz CIAŁA i IMIENIA, często jeszcze jeden skarb:  RODZEŃSTWO.

Córka zawsze wiedziała, że będzie się kiedyś starała odnaleźć swą biologiczną rodzinę. Już pełnoletnia, chcąc dowiedzieć się swego dawnego adresu – pojechała do domu dziecka, odległego o kilkaset kilometrów od naszego miasta. Do dziś wspomina z blaskiem radości w oczach jak została rozpoznana przez zakonnice i przywitana swym dawnym nazwiskiem. Dowiedziała się, że jest niezwykle podobna do siostry, która była tu jakiś czas przedtem próbując uzyskać informacje o młodszym rodzeństwie. Również ten fakt był dla córki bardzo wspierającym sygnałem, że nie została zapomniana, że wciąż jest dla swojej dawnej rodziny ważna. Jej siostra niestety nie zostawiła wtedy w domu dziecka numeru swego telefonu. Nikt też jej tam tego nie zaproponował (o swoich dużo młodszych siostrze i bracie nic się nie dowiedziała, bo nie informuje się o losie adoptowanego rodzeństwa; nie jest to w naszym prawie dopuszczalne…)

Nasza córka jeszcze tego samego dnia pojechała pod wskazany przez zakonnice adres. Odżyły wspomnienia;  poznała ulicę i dom.

W ten dzień jednak nie było tam nikogo. Z informacji od sąsiadów  wynikało, że teraz mieszka tam już tylko brat. 

Napisanie listu do niego zajęło naszej córce pięć miesięcy.

To bardzo mało… Osoby adoptowane nieraz z tego rodzaju decyzją mierzą się całe życie.

Odpowiedź była natychmiastowa – telefon i płacz wzruszenia z obu stron. Po chwili zadzwonił drugi brat, o istnieniu którego nie wiedziała. Nie było o nim informacji ani w domu dziecka ani w ośrodku adopcyjnym. 

A potem przyszły zdjęcia. Pamiętam tę chwilę, jak córka zawołała mnie do siebie i zobaczyłam na ekranie komputera w zbliżeniu stopniowo ukazującą się fragment po fragmencie ślubną fotografię dwojga szczęśliwych, młodych ludzi. Wyłaniały się powoli: czoło… oczy… Twarze rodziców, którzy już wtedy nie żyli.

Więzi między rodzeństwem, aczkolwiek wystawione na ciężką próbę i mocno nadwerężone nie zostały zerwane. Może to są więzi, które nigdy nie ulegną zerwaniu?

Teraz gdy obaj starsi bracia odwiedzają naszą córkę i syna u nas w domu i widzę ich wszystkich razem, ich zewnętrzne podobieństwo, podobny rodzaj poczucia humoru i temperament oraz to jak rozumieją się w lot i zaśmiewają z tych samych sytuacji, które nawet opisują  w podobny sposób – wtedy wręcz namacalnie przekonuję się co znaczy system rodzinny i jego oddziaływanie.

Gdy nasze dzieci po raz pierwszy wspólnie odwiedziły swe rodzinne miasto brat zabrał ich z wizytą do ciotki (siostry ich matki). I właśnie tę ciotkę i jej męża natychmiast rozpoznał nasz syn, który w momencie rozstania z rodziną miał niespełna trzy lata.  Syn nie przypomniał sobie braci ani siostry, ani żadnego miejsca w rodzinnym domu ani mieście – tylko te dwie osoby: ciotkę i wuja.

Nasze dzieci poznały wtedy także swoich kuzynów oraz wiele dowiedziały się o dramatycznych losach wojennych i powojennych swojej rodziny. Dla naszych córki i syna ma to teraz duże znaczenie – gdyż rzuca światło i tłumaczy prawdziwe, choć odległe w czasie,  przyczyny problemów, które kiedyś uniemożliwiły im pozostanie w ich biologicznej rodzinie.

Dzięki temu, że wtedy, wiele lat temu, na początku naszej wspólnej drogi, MOST, choć trochę niezgrabny i krzywy, został jednak przerzucony, nasze dzieci odzyskały swoich bliskich i swoją historię, która będzie się toczyć dalej i zachowa swą ciągłość – także wtedy gdy nas zabraknie.

* 
Antonio D’Andrea
Czas oczekiwania. Jak przeżywają oczekiwanie na adopcję: dziecko, para małżeńska, profesjonaliści?
Tłumaczenie: Hanna Michalska
Książka wydana przez Fundację Przyjaciele Martynki w Poznaniu.

Autor Antonio D’Andrea jest  psychologiem i psychoterapeutą rodzinnym. Od 30 lat pracuje w Centrum Zdrowia Psychicznego w Formia, we Włoszech, gdzie kieruje Poradnią Terapii Rodzin. Współpracuje z Sądem dla Nieletnich w Rzymie, udzielając konsultacji i dokonując weryfikacji par małżeńskich starających się o adopcję. Jest pracownikiem dydaktycznym Akademii Psychoterapii Rodzin w Rzymie i autorem licznych artykułów na temat adopcji. Jest ojcem adopcyjnym dwojga dorosłych dzieci.             

Profesor Maurizio Andolfi – włoski psychoterapeuta rodzinny i neuropsychiatra dziecięcy pisze we wstępie do książki:
Wiele rodzin adopcyjnych narzeka, iż pozostawiane są one samym sobie tuż po początkowym okresie procesu adopcyjnego. Być może zatem należy i warto przeanalizować to, w jaki sposób powinny być zorganizowane konsultacje instytucjonalne dla tych rodzin, zwłaszcza w sytuacjach istotnych zmian ewolucyjnych nie tylko adoptowanego dziecka, ale całej rodziny.
Książka Antonio D’Andrea wprowadza nas w trudną problematykę czasu oczekiwania, ale przede wszystkim zmusza nas jeszcze bardziej do refleksji nad czasem życia.

Czas Oczekiwania Antonio D’Andrea  zbudowany jest z dwóch części.
– Pierwsza część to metaforyczne opowiadanie pt. Martyna i Konstruktor Mostów, którego treścią jest spotkanie sześcioletniej opuszczonej dziewczynki z tajemniczą postacią o symbolicznej i wymownej nazwie.
– Druga część książki nosi tytuł Czas oczekiwania: dziecko, para małżeńska, profesjonaliści.
Część ta podzielona jest na trzy rozdziały:
I.    Czas oczekiwania dla dziecka.
II.   Para małżeńska a czas oczekiwania.
III.  Eksperci od czasu oczekiwania: profesjonaliści.

 

Dodaj komentarz