Monika – krótka historia osoby adoptowanej

Musiałam mieć ze wszystkich przedmiotów oceny bardzo dobre. Gdy nie miałam, matka szła do szkoły i załatwiała je. Wtedy tego nie wiedziałam.
Nie mogłam zapraszać do domu żadnych koleżanek ani kolegów, nie mogłam też nikogo odwiedzać. Popołudnia miałam wypełnione nauką, korepetycjami (problemy w szkole były) bądź nauką gry na pianinie, której nienawidziłam, ale nie miałam nic do powiedzenia. Ojciec też nie. Potem chciałam być kierowcą rajdowym, więc wymyśliłam Politechnikę, wydział mechaniczny, kierunek samochody osobowe i ciągniki. Zostałam wyśmiana, bo jestem noga z matematyki. Pomyślałam o architekturze. Dowiedziałam się, że nie zdam matmy i rysunku, gdzież tam ja? No więc poszłam na WSP, na bibliotekoznawstwo, bo to jedyny kierunek niepedagogiczny, a ja niespecjalnie potrafiłam dogadać się z dziećmi; zaraz wchodzą mi na głowę. No więc skończyłam bezsensowne dla mnie studia, wyszłam za mąż za chłopaka, który mnie chciał, po roku urodziłam cudowną córkę. I wtedy szok. Te metody wychowawcze, które matka stosowała wobec mnie w ogóle mi nie pasowały!

To, że jestem adoptowana czułam od początku; nie potrafiłam tego nazwać, ale czułam. Inni mówili: „mamo, daj mi; mamo, dlaczego mi nie dałaś?”, a ja: „mamusiu, czy może mamusia?” … Pytałam kiedyś, dlaczego mam grupę krwi B, a rodzice 0? Matka rzucała sztućcami, zamknęła się w pokoju i ryczała, dopóki ojciec jej nie udobruchał; wtedy mogłam iść i ją przeprosić. Zresztą tak było przez całą podstawówkę i liceum, np. gdy przyniosłam dwóję.

Gdy miałam trzydzieści parę lat, to matka mi powiedziała, że jestem adoptowana, ale nie miało to już dla mnie żadnego znaczenia. Byłam oszukiwana przez całe życie i to w kwestii bardzo ważnej.

To była adopcja ukryta. W szpitalu, gdzie się urodziłam matka pracowała jako pediatra, więc przytrzymała sobie dziecko na oddziale przez pięć i pół miesiąca.

Relacje? Ojciec był. Wracał z pracy zmęczony o godz. 16.00. jadł obiad i kładł się na kanapie mówiąc, że boli go: głowa, brzuch, serce. Do wyboru do koloru. Albo wyjeżdżał na dwu, trzydniową delegację. Był głównym księgowym w dużym przedsiębiorstwie. Był dobry. Nigdy mnie nie uderzył, czasami bronił. Dawał kieszonkowe wbrew matce. Czułam, że jest separowany ode mnie, że matka chce mieć władzę nade mną i nie podzieli się nią z nikim. Matka – pediatra. Wariatka, histeryczka, bulimiczka; trójlicowa. Bałam się jej i nienawidziłam. I tak jest do dziś. Nie wiem, jak mogła pracować? Dziś, po kilku pobytach w szpitalu ma zdiagnozowany zespół psychogenny.
Ciężko żyć z uczuciem nienawiści do matki.

Jestem jedynaczką. Nie spotkałam się do tej pory z rodzicami biologicznymi. Żałuję.
Adopcja o tyle zaważyła na moim życiu, że zostałam pozbawiona swojej tożsamości, nie wiem, kim jestem, nie kształciłam się w wybranym przez siebie kierunku. Kiedyś, w podstawówce oglądałam dziennik telewizyjny, pokazywano jakąś katastrofę na zachodzie i lekarza czy ratownika, który wczołgiwał się miedzy ruiny, by poszkodowanemu, przysypanemu załączyć kroplówkę do momentu wyciągnięcia go z rumowiska. Ja też tak chciałam. Co z tego – ja nie mogłam. Będąc jedynaczką, córką głównego księgowego i doktor nauk medycznych, byłam jednym z najgorzej ubranych dzieci w szkole, jako ostatnia miałam rower, ciuchy byle jakie, cerowane przez pomoc domową, bo zawsze jakaś pomoc w domu była, sprzątała, gotowała, prała, prasowała itd. W podstawówce nikt nie mógł uwierzyć, że tak jest. W liceum też nie. Byłam takim dziwadłem, niby z normalnego domu, a jednak… Nikt u mnie nie bywał, ani ja u nikogo, nawet roweru nie miałam, za to stary zegarek po ojcu… I wszystkiego się bałam. Żeby było dziwniej, na ferie wyjeżdżałam z matką w góry: ja na narty, a ona „się poświęcała”. Znów na stoku wszyscy mieli już narty plastikowe, a ja dalej drewniane. Na wakacje letnie zawsze za granicę: Bułgaria, Grecja, Turcja, Jugosławia, zawsze na początku wakacji, potem do sanatorium, bo to matka mogła załatwić, w liceum na obóz. W sanatorium byłam dziwadło, bo zdrowa, w szkole byłam dziwadło, bo opalenizna do września zeszła, na obozach harcerskich byłam dziwadło, bo zawsze po znajomości wsadzona, nigdy dwa razy w to samo miejsce.


O, u zakonnic byłam dwa razy pod rząd. Potem zauważyłam, że myślenie mojej matki było takie: mieć dziecko jest ok, można się nim pochwalić, że jest, można ponarzekać, jakie kłopoty sprawiam i odłożyć do pokoju, koniec tematu dziecka. Wszystko po najmniejszej linii oporu…

Relacja spisana na podstawie wywiadu, przeprowadzonego  w ramach naszego projektu Więzi odNowa, dofinansowanego ze środków Programu FIO.  Wywiad ten nie znalazł się w wydanej w 2017 roku w  ramach Projektu publikacji.

Dodaj komentarz